Cisza (wybór wierszy 1984-2011)

ŚRODULA. ŁOPIANY

Barnabie

Pod domem wystrzeliły łopiany. Wysokie,

Z liśćmi jak plecy, zarastają wszystko,

chowając ludzi i samochody. Żal mi, ale

nie chcę, by ich dojrzałe owoce wczepiały się

w sierść Czorta, bo trudno je wyczesać.

Sierpem ścinam im łodygi, gdzie koszyczki

kwiatów. Po kilku dniach widać nowe pędy –

bezczelnie wysokie i blade, bo dni były

deszczowe i całkiem bez słońca. Znowu ścinam –

teraz przy ziemi, by nie odrosły. Parę dni

i widzę liście świeże jak sałata. Z osłonek

gęstych kwiatów wyglądają ząbki fioletowych

płatków. – Okaleczone łopiany śmieją się,

śpieszą się – jakby na przekór mnie chciały

wydać owoce przed jesienią. Są tak małe, dobrze

schowane, że na każdym z moich paliczków

zmieściłbym po trzy rzepy. Całe rośliny

przypominają teraz karłowate krzewinki, jakie

widziałem na zdjęciach z Syberii – które muszą

korzystać z krótkiego, polarnego lata.

Zastanawiam się, kto mocniejszy? Czy one

nie wygrają? I czy nie dać im spokoju?

 

 

 

ŚRODULA. ŚLIMAKI

Barnabie

Duże winniczki, ładnie

ozdobione, z solniczkami

na grzbietach. I grube, czarne

inne ślimaki, które nie wiem

jak nazwać – a przypominają geny,

lub telefony komórkowe z antenką.

Uginają się pod nimi zjadane

liście łopianów. W deszczu topią się

wszystkie, masowo strącane, w strugach

wody między kamieniami i dołkach ziemi.

Ślizgają się i chrzęszczą na nich buty,

a samochodom zatykają bieżniki opon.

Po co ci pielgrzymi tak mozolnie

wędrują z jednej strony asfaltu

na drugą? Lituję się, podnoszę je

i ciskam z powrotem między łopiany.

I dlaczego wszystkie nie idą w tę samą

stronę? Czy nie ma ziemi świętej, ziemi

obiecanej wspólnego trawnika? Spaceruję

w pogodny dzień i obserwuję jak te nieliczne,

które po wielu godzinach pełzania umknęły

spod kół i butów, wysychają teraz spalone

słońcem na brzegu asfaltu – prawie u kresu

podróży. Dużo tu kolorowego świegotliwego

ptactwa i mimo, że środek miasta, mój pies

goni w nocy lisy.

 

 

 

POGROMCA CYGANÓW

dla Syna

król się nazywał

nie od Chrobrych

a tchórzliwych

targowych króli

autem po wsiach jeździł –

bukinista – zawsze z przyczepą

– mowy Stalina sprzedawał

Jesienina Wasilewską

Mandaliana na pamięć znał

Słowo o Jakubie Szeli

Mądry był Kliszkę całował

Szymborską spotkał

hajtnął się z Re – tą

Żydówką – za złe mu to

w mieście mieli ale ładna

sarna była że dokuczali więc

bił ją nie lubił i Żydów

i Cyganów Połosa starego

na drodze zderzakiem stuknął

zaklejał ludziom zamki i mówił

na onych dzieci ze sobą woził –

straszył że Romy małe dusze

w poetyczne jakieś pijane

odmieniają teścia zaraził

nienawiścią że potem nogę

Kulantemu złamali bo rzekomo

Cygan był ze śledczym do

województwa co tydzień jeździł

to i ze sprawy się wywinął

od składnicy się zaczęło – książki

wyniósł kłódkę urwał do taboru

podrzucił z mszałem od Niepokalanej

Panienki co pół roku wcześniej zaginął

Romy nie czytali to ludzie wiarę dali

naszli z milicją pobili tabor spalili

Kilku poszło siedzieć za Stalina

co z nim? wyniósł się nazwiska

nie zmienił bo króli wszędzie dużo

ludzie dalej Cyganów nie lubią – boją się

a niech się taki całowany przez Kliszkę

albo Tyma znajdzie

 

 

 

18 stopni, dobra pogoda

 

dla Ernesta Wilde

 

Wyjątkowa noc – 18 stopni w środku listopada.

Ciepły, podzwrotnikowy wiatr wieje z internetu,

przekraczając Alpy. Ściera się za granicą z atlantyckim,

chłodnym i wilgotnym powietrzem. Niemcy pod wodą.

Maile nie dochodzą. Włochy toną w lawinie błota.

Szum komputera miesza się z hałasem wiatru.

To takie, trwające wiele set lat noce skłoniły nas,

by przyjść tutaj – daleko od przemocy i romańskich praw.

Szliśmy tam gdzie rosną poziomki i ustępuje zima –

zbieracze szyszek w lesie, i przygód, niezdolni do niewoli –

przekroczyć siebie, przekroczyć z wiatrem wielkie góry.

Listopadowa noc. Pusta pościel – moja i Twoja.

Żaden Bóg nas teraz nie obejmie, jeśli sami siebie

nie obejmiemy, siebie wzajem nie pojmiemy. Dwa ciała

przewracające się z boku na bok, samotne. Moczone deszczem

i łzami. Pękające od gorączki i majaków. Wyżłobienia w nas,

ból kolan, nie dają iść, kiedy byłoby trzeba .

Pod ręką czarne, milczące otoczaki telefonów – jak wygładzone

przez wodę; jakimi łatwo puszczać kaczki i zabijać pobratymców –

w ten sposób wracamy do pierwotnych, ulubionych form, do których

przez miliony lat przyzwyczaiła się nasza ręka. Oba nieme jak konfesjonał.

W TV widać flotylle amerykańskich statków i chrześcijańskich kościołów.

Ich załogi krzyczą do kamer: „Bóg jest z nami”, kiedy z nami,

między nami, akurat Boga nie ma. Tylko krzyż gniecie, jak ekwipunek

na plecach. – Gniecie naturalną miłość. „Bóg jest z nami, Chrystus

w każdej kuli” – i w opłatku – niesie echo przez piasek i Morze Czerwone.

Przed nami sędzia, który nie wie co to inflacja wiary, zgnilizna

obrzędów, w cywilizacji przepisów i procedur. On dzieli krzyżem

małżeństwa i narody, miast prosić do stołu. Sędzia pokoju, sędzia

spokoju gdzieś w Europie, na kolejowej rampie – „W imię Chrystusa!”.

Nie samobójstwo i nie życie. Nie miłość dwojga. Stos ofiarny

z gałązek chrustu, cierpliwie zbierany i zaścielony jak małżeńskie łoże.

Samoofiarowanie – dać ogniowi wiary, spokojnie, każdą komórkę –

świadomie, że będą bolały oboje i ból tutaj marny. Bo pragnienie Boga

jest wolą jego mocy i ciepła – a nie zimnych bogów sztucznych ogni;

wiatrów, drzew i strumieni. Myślę, Ojcze Święty, który ślesz maila

na oczach milionów widzów, żeś jest ojcem dobrego i złego – zdolny

pojąć, ale niezdolny ogarnąć. Parzy wiatr z internetu, od Tatr i Alp.

Pragnienie kobiety jest wzajemnym – w taką noc jak ta.

Język jest suchy i oszczędny. Marzy o wilgotnej pieszczocie.

Myślę o Tobie, czyli o Niej i gorącej herbacie z cytryną. Listopad,

a liście szeleszczą niebezpiecznie jak podpałka i ognik papierosa

w majaczących rękach. Śni mi się pusta pościel Cyryla i Metodego,

którzy nierozważnie błądzą, z płonącym znakiem krzyża nade mną.

Śnisz mi się spocona, chłonna i dobra. Ostatnie moje słowo…

16 listopada 2002 r.

 

 

ZBIEGŁY

Zbiegłem z harcerstwa. Zbiegłem przed awanturą
w domu. Zbiegłem przed czołgami stanu wojennego.
Zbiegłem z wierszy Miłosza i Herberta. Zbiegłem
od Różewicza i z „Medalionów” Nałkowskiej.
Zbiegłem Nowej Fali. Zbiegłem „bruLionowi”,
nie wymieniając nazwisk. I Ginsbergowi. Zbiegłem
ze zbiegów i gett poetyckich. Z okładek magazynów
i pism literackich. Zbiegłem z wystawy
Empik Megastore, gdzie książki rozkładają
jak kurwy, a każda krzyczy: weź mnie. Zbiegłem
od Armaniego i z najnowszego wydania Penthousa.
Jestem zbiegiem z Wronek i Strzelec Opolskich –
naszego Alcatraz i San Quentin. Zbiegłem z aresztów
przy Narutowicza i Teatralnej. Zbiegłem Ewie P. –
sędzi w czerni i asesor Gibaj – feministkom, jedynym
satanistom jakich znam. Zbiegłem patrolom
policyjnym, które chcą byśmy ja i moje wiersze
byli dla nich nieustającym spotkaniem autorskim.
Zbiegłem ich sukom, bo światłami gryzą w oczy,
kiedy piję niebezpieczna wodę mineralną „Ustronianka”.
Zbiegłem z bibliotek w Jaworznie i Mysłowicach – od moich
wierszy płoną serca i regały. I sądy. I prokuratury
Rzeczypospolitej. Zbiegłem z MacDonaldsa,
płacąc rachunek w krzakach, za siatką. Zbiegłem
z kościołów, gdzie codziennie krzyżują Chrystusa,
topią w occie i żółci, opluwając się nawzajem.
Zbiegłem opluty. Zbiegłem do żywego ciała,
od symboli. Zbiegłem od prostytutek i kochanek,
z pobojowiska po małżeństwie. Zbiegłem komornikom
i sprzed kolegium, gdzie wykroczeniem
jest miłość, miłość, miłość do syna, do Barnaby.
Zbiegłem z Liceum Prusa w Sosnowcu. Zbiegłem z Kalinowej,
z Jaworzna, z cuchnącego dworca w Katowicach. Zbiegłem
od Timajosa i ze Sparty, od hedonistów. Zbiegłem z Manifestu
Komunistycznego i kółka Towiańskiego. Zbiegłem
z Manifestu Lipcowego. Zbiegłem Soso i rabbi Glempowi.
Jaruzelskiemu i nowej europejskiej demokracji – opłotkami.
Jestem zbiegiem. Zbiegłem się w ścieg. W bliznę.
Zbiegłem z miejsc, gdzie mowa trawą, a marzy się
jedynie po grzybkach i szkoleniach. Zbiegłem akwizycji
i przed poborem do wojska. Zbiegłem sprzed sklepu
z alkoholem. Zbiegłem. Jestem zbiegiem. Jestem
zbiegiem. Jestem zbiegiem. Piszę wiersze. Zbiegam
ze wzgórza – na łąkę w dolinie, gdzie kwitną krokusy
i strumień od zawsze wypłakuje agaty. Zbiegam z Czortem,
psem, który zewsząd zbiega ze mną i wybiega z moich
wierszy do Ciebie. Zbiegam z Tobą na stawy i bagry.
Przytul mnie. Przytul zbiega. Przytul. Przytul nago.

Lola!

 

 

Lament, albo pustka przed Bożym Narodzeniem

(Ali i Barnabie)

1.

Bez miłości nie można żyć. Bez jedzenia nie można żyć.

Bez miłości, bez jedzenia nie można żyć. Bez miłości.

więc i bez jedzenia. Bez miłości więc i bez Ali nie.

Więc dlaczego jeść bez Ali? Dlaczego spożywać w

samotności? Dlaczego jeść – bez miłości? Dlaczego jeść–

udając że jem? Dlaczego jeść nie będąc kochanym?

Są moje urodziny – trzecie, czwarte, bez Ali – kiedy jem

bez miłości, bez smaku. Więc dlaczego by nie jeść?

Mam jeść bez smaku, po kawałku, żując bez chęci i prawdy?

– Bo prawda jest we wspólnym jedzeniu. Prawda jest

w miłości. Prawda jest we wspólnym posiłku.

2.

Moje urodziny – bez prawdy,

bez miłości, bez posiłku –

bo jest jedzenie, które nie posila.

Więc dlaczego jeść? Dlaczego by

nie jeść? Jedzenie – które nie

posila? Więc dlaczego by nie jeść?

Dlaczego jeść – znosząc post

bez nadziei? Dlaczego by nie post

– skoro bez miłości, bez jedzenia?

– Dokąd Ala przyjdzie

z miłością i posiłkiem.

z jedzeniem. Kiedy tak siąpi

nikomu nie chce się jeść.

To nie czas miłości i czas jedzenia –

grudzień kiedy śpią niedźwiedź i borsuk.

– Czas postu. Więc dlaczego by

nie jeść – skoro cztery lata

jem bez posilenia. Dlaczego by

nie jeść – dokąd Ala przyjdzie?

Nie poda – miłości i posiłku, posilenia

w jedzeniu. Nie jeść dokąd nie przyjdzie,

do Bożego Narodzenia w niej.

Nawet jeśliby nie przyszła.

Dlaczego jeść i dlaczego by

nie jeść? Do Bożego Narodzenia,

albo i dłużej. Dokąd… Był sierpień –

ślub, aż po jego wypełnienie.

3.

Poniżony – poniżam się

bardziej. Nie przystoi

spać tam, gdzie miejsce

dla dwojga. Nie przystoi

jeść samemu, więc śpię

obok i niżej. Nie przystoi

spać tam – gdzie miejsce

dla syna. Nie przystoi spać,

gdzie miejsce na poczęcie

– nie przystoi spać samemu.

Odsunięty – odsuwam się

jeszcze bardziej od

tych miejsc. Nie przystoi noc

niekochanym. Jak dzień

nie przystoi. Nie przystoi

jeść, nie przystoi spać,

nie przystoi ścielić.

Nie przystoi dzień, nie

przystoi noc – nie przystoi

radość niekochanym.

Poniżony – śpię tam,

gdzie nie przystoi kochanym.

Każdy kawałek podłogi

może być do spania.

4.

Są moje urodziny – będzie

Boże Narodzenie w Ali

kiedy przyjdzie do mnie.

Wierzę. Jak w to wierzyć,

kiedy i to nie przystoi

5.

Nie przystoi pisać, bo

nie przystoi metafora.

Nie przystoi piękno niekochanym.

Nie przystoją bunt i złość bez Ali.

Nie przystoją troska, walka.

Nie przystoją rymy

i werble.. Nie przystoją wysiłki

i ozdoby. Nic nie zdobi –

pozbawione miłości. Nawet płacz.

Po miłości – bez miłości się

nie płacze. Nie czeka.

Chyba że bez miłości, bez

jedzenia. Na Boże Narodzenie –

w niej.

6.

Nie przystoi wspominać

wielkich, ani małych.

Nikogo jeśli miłości nie ma.

Nie wspomina się jedzenia,

ani smaku miłości Żony. Nie przystoi

poprawiać wiersze. Bo nie przystoi

wyobraźnia bez miłości,

bez Ali. Nie przystoi muzyka,

ani brak muzyki. Nie przystoi bez Ali.

Nie przystoi ciepło – bez ciepła

miłości. Dlatego okna nie uszczelnione –

nie przystoi uszczelniać

bez miłości. – Jeść przy pustym stole.

– Sam stół nie przystoi – wyniesiony

nad podłogę. Uszczelniać

i zastawiać stół można na

Boże Narodzenie – w Ali,

kiedy przyjdzie. Nie przystoi

mieć potrzeby – kiedy nie ma

potrzeb bez miłości. Nie

przystoi jeść i myśleć

o jedzeniu, spaniu bez miłości.

7.

Jest jeden posiłek. Jest

jedna ręka – z której mogę

brać – nie przystoi

o tym myśleć. Myślenie

o niczym innym – jak o

niejedzeniu, nie kochaniu,

Bożym Narodzeniu – które

nastąpi kiedy przyjdzie Ala,

nie przystoi. Jest jeden

posiłek, który mogę jeść

– z jednej ręki. Jest jedno

Boże Narodzenie, które

nastąpi kiedy Ala przyjdzie.

Jest jedna miłość, która

zdobyć może – kiedy

przyjdzie. – Nie ma

Narodzenia, nie ma jedzenia

– bez przyjścia, bez posiłku,

danego z miłości.

Ropa wylewa się z ran

i kłamstwo brudzi każdy posiłek.

Ropa wylewa się z ran – niemożliwy

jest żaden posiłek. Aż przyjdzie Ala.

Aż przyjdzie Boże Narodzenie, 

przyjdzie miłość, Ala przyniesie i da

z ręki jeść, spać.

 

 

 

 

WSPÓLNE FOTOGRAFIE

1.

Rozwieszam pieluchy. Pamiętam, jak

pierwszy raz poplamiliśmy z Alą

prześcieradło. Wypłukałem je i powiesiłem

na tym samym sznurze. Jacyś zdziwieni

sąsiedzi przyglądali się temu z drugiego

balkonu. – Było to w końcu nasze

wspólne zwycięstwo…

2.

Ala jest w drugim miesiącu połogu.

Teściowa ostrzega ją, by pilnowała

przede mną dziecko – bo podobno

mogę mu coś złego zrobić. „Wszyscy

mężczyźni tacy są” – paple, kiedy mnie

nie ma. Ala mówi mi o tym, a ja uspokajam

ją. Powtarzamy sobie, że to żart w złym

guście, nic takiego, ale już mamy czym

się martwić.

3.

Śniadanie. Modlę się nad talerzem

z manną. Ala próbuje przystawić Barnabę

do piersi. Mały tarmosi rączkami sutek

i odwraca buzię. Patrzę na nich,

a iskierka na mnie zerka. Chyba myślimy

o tym samym – jak zamienić się miejscami?

4.

Kiedy byliśmy w ciąży – Ala nosiła –

bała się, że pies będzie zazdrosny

o dziecko. Jednak odkąd podotykali

się nosami, Czort przynosi Barnabie

wszystkie zabawki wyrzucane z łóżeczka.

Pies prawie oszalał – na spacerach

przegania inne psy, które podejdą

za blisko i ogląda się za kobietami

z wózkami.

5.

Teściowie poszli sobie. Ala może

wreszcie połasić się. – Staje przede mną,

unosi koszulę i drażni sutkami moje usta

i nos. Piersi ma ciepłe i nabrzmiałe.

Zaczynam ssać, naśladując Barnabę.

Teraz rozchyla się i wsuwa moją dłoń

sobie między uda. Mruczy, przytula się

i głaszcze mnie po głowie. A ja ssię

i masuję. Codzienna przyjemność

ściągania resztek pokarmu – by jutro

nie było zastoin. Rytuał, który mógłby

wiecznie trwać.

6.

Ala karmi Barnabę leżąc na boku.

Kładę się z głową u jej pępka

i wsuwam między nich – powoli,

by nie przeszkadzać dziecku.

Przyglądam się, a potem przystawiam

do drugiej, wolnej piersi. Kiedy

Barnaba kończy, równo obdzielam

całusami tłusty policzek syna

i pomięty sutek Żony. Śmiejemy się –

Ala mówi, że czuje się z nami jak

wilczyca. Rzymu raczej nie założymy,

ale kto wie…

7.

Barnabę i mnie zafascynował księżyc.

Gapimy się w niego co wieczór

jak najęci. Ala twierdzi, że dużo go

w moich wierszach i martwi się.

8.

Do kiedy Ala karmiła tylko piersią,

oboje z Barnabą pachnieli tak samo.

Teraz Barnaba ma już swój zapach.

Ala mówi, że pachnie mną. Przeczę

i kręcę głową, a trochę jestem z tego

dumny. A na wszelki wypadek myjemy

się z dzieckiem dokładniej, bo też nie jestem

pewien o co Jej chodzi.

9.

Czytam książkę o historii Ameryki,

Ala gaworzy z Barnabą. Trudno się

skupić. Odkładam książkę i ze śmiechem

dołączam do nich. Mówię Ali, że łatwiej

byłoby Barnabie pogadać z jakimś małym Inką

i opowiedzieć wszystko, niż nam czytać.

– Ależ On się rozwija! A co z konkwistą? –

poważnieje Ala.

10.

ALA CZESZE PSA.

JA CZESZĘ ALĘ.

BARNABA ŚPI –

ISKA GWIAZDY.

Dodaj komentarz