ŚRODULA. ŁOPIANY
Barnabie
Pod domem wystrzeliły łopiany. Wysokie,
Z liśćmi jak plecy, zarastają wszystko,
chowając ludzi i samochody. Żal mi, ale
nie chcę, by ich dojrzałe owoce wczepiały się
w sierść Czorta, bo trudno je wyczesać.
Sierpem ścinam im łodygi, gdzie koszyczki
kwiatów. Po kilku dniach widać nowe pędy –
bezczelnie wysokie i blade, bo dni były
deszczowe i całkiem bez słońca. Znowu ścinam –
teraz przy ziemi, by nie odrosły. Parę dni
i widzę liście świeże jak sałata. Z osłonek
gęstych kwiatów wyglądają ząbki fioletowych
płatków. – Okaleczone łopiany śmieją się,
śpieszą się – jakby na przekór mnie chciały
wydać owoce przed jesienią. Są tak małe, dobrze
schowane, że na każdym z moich paliczków
zmieściłbym po trzy rzepy. Całe rośliny
przypominają teraz karłowate krzewinki, jakie
widziałem na zdjęciach z Syberii – które muszą
korzystać z krótkiego, polarnego lata.
Zastanawiam się, kto mocniejszy? Czy one
nie wygrają? I czy nie dać im spokoju?
ŚRODULA. ŚLIMAKI
Barnabie
Duże winniczki, ładnie
ozdobione, z solniczkami
na grzbietach. I grube, czarne
inne ślimaki, które nie wiem
jak nazwać – a przypominają geny,
lub telefony komórkowe z antenką.
Uginają się pod nimi zjadane
liście łopianów. W deszczu topią się
wszystkie, masowo strącane, w strugach
wody między kamieniami i dołkach ziemi.
Ślizgają się i chrzęszczą na nich buty,
a samochodom zatykają bieżniki opon.
Po co ci pielgrzymi tak mozolnie
wędrują z jednej strony asfaltu
na drugą? Lituję się, podnoszę je
i ciskam z powrotem między łopiany.
I dlaczego wszystkie nie idą w tę samą
stronę? Czy nie ma ziemi świętej, ziemi
obiecanej wspólnego trawnika? Spaceruję
w pogodny dzień i obserwuję jak te nieliczne,
które po wielu godzinach pełzania umknęły
spod kół i butów, wysychają teraz spalone
słońcem na brzegu asfaltu – prawie u kresu
podróży. Dużo tu kolorowego świegotliwego
ptactwa i mimo, że środek miasta, mój pies
goni w nocy lisy.
POGROMCA CYGANÓW
dla Syna
król się nazywał
nie od Chrobrych
a tchórzliwych
targowych króli
autem po wsiach jeździł –
bukinista – zawsze z przyczepą
– mowy Stalina sprzedawał
Jesienina Wasilewską
Mandaliana na pamięć znał
Słowo o Jakubie Szeli
Mądry był Kliszkę całował
Szymborską spotkał
hajtnął się z Re – tą
Żydówką – za złe mu to
w mieście mieli ale ładna
sarna była że dokuczali więc
bił ją nie lubił i Żydów
i Cyganów Połosa starego
na drodze zderzakiem stuknął
zaklejał ludziom zamki i mówił
na onych dzieci ze sobą woził –
straszył że Romy małe dusze
w poetyczne jakieś pijane
odmieniają teścia zaraził
nienawiścią że potem nogę
Kulantemu złamali bo rzekomo
Cygan był ze śledczym do
województwa co tydzień jeździł
to i ze sprawy się wywinął
od składnicy się zaczęło – książki
wyniósł kłódkę urwał do taboru
podrzucił z mszałem od Niepokalanej
Panienki co pół roku wcześniej zaginął
Romy nie czytali to ludzie wiarę dali
naszli z milicją pobili tabor spalili
Kilku poszło siedzieć za Stalina
co z nim? wyniósł się nazwiska
nie zmienił bo króli wszędzie dużo
ludzie dalej Cyganów nie lubią – boją się
a niech się taki całowany przez Kliszkę
albo Tyma znajdzie
18 stopni, dobra pogoda
dla Ernesta Wilde
Wyjątkowa noc – 18 stopni w środku listopada.
Ciepły, podzwrotnikowy wiatr wieje z internetu,
przekraczając Alpy. Ściera się za granicą z atlantyckim,
chłodnym i wilgotnym powietrzem. Niemcy pod wodą.
Maile nie dochodzą. Włochy toną w lawinie błota.
Szum komputera miesza się z hałasem wiatru.
To takie, trwające wiele set lat noce skłoniły nas,
by przyjść tutaj – daleko od przemocy i romańskich praw.
Szliśmy tam gdzie rosną poziomki i ustępuje zima –
zbieracze szyszek w lesie, i przygód, niezdolni do niewoli –
przekroczyć siebie, przekroczyć z wiatrem wielkie góry.
Listopadowa noc. Pusta pościel – moja i Twoja.
Żaden Bóg nas teraz nie obejmie, jeśli sami siebie
nie obejmiemy, siebie wzajem nie pojmiemy. Dwa ciała
przewracające się z boku na bok, samotne. Moczone deszczem
i łzami. Pękające od gorączki i majaków. Wyżłobienia w nas,
ból kolan, nie dają iść, kiedy byłoby trzeba .
Pod ręką czarne, milczące otoczaki telefonów – jak wygładzone
przez wodę; jakimi łatwo puszczać kaczki i zabijać pobratymców –
w ten sposób wracamy do pierwotnych, ulubionych form, do których
przez miliony lat przyzwyczaiła się nasza ręka. Oba nieme jak konfesjonał.
W TV widać flotylle amerykańskich statków i chrześcijańskich kościołów.
Ich załogi krzyczą do kamer: „Bóg jest z nami”, kiedy z nami,
między nami, akurat Boga nie ma. Tylko krzyż gniecie, jak ekwipunek
na plecach. – Gniecie naturalną miłość. „Bóg jest z nami, Chrystus
w każdej kuli” – i w opłatku – niesie echo przez piasek i Morze Czerwone.
Przed nami sędzia, który nie wie co to inflacja wiary, zgnilizna
obrzędów, w cywilizacji przepisów i procedur. On dzieli krzyżem
małżeństwa i narody, miast prosić do stołu. Sędzia pokoju, sędzia
spokoju gdzieś w Europie, na kolejowej rampie – „W imię Chrystusa!”.
Nie samobójstwo i nie życie. Nie miłość dwojga. Stos ofiarny
z gałązek chrustu, cierpliwie zbierany i zaścielony jak małżeńskie łoże.
Samoofiarowanie – dać ogniowi wiary, spokojnie, każdą komórkę –
świadomie, że będą bolały oboje i ból tutaj marny. Bo pragnienie Boga
jest wolą jego mocy i ciepła – a nie zimnych bogów sztucznych ogni;
wiatrów, drzew i strumieni. Myślę, Ojcze Święty, który ślesz maila
na oczach milionów widzów, żeś jest ojcem dobrego i złego – zdolny
pojąć, ale niezdolny ogarnąć. Parzy wiatr z internetu, od Tatr i Alp.
Pragnienie kobiety jest wzajemnym – w taką noc jak ta.
Język jest suchy i oszczędny. Marzy o wilgotnej pieszczocie.
Myślę o Tobie, czyli o Niej i gorącej herbacie z cytryną. Listopad,
a liście szeleszczą niebezpiecznie jak podpałka i ognik papierosa
w majaczących rękach. Śni mi się pusta pościel Cyryla i Metodego,
którzy nierozważnie błądzą, z płonącym znakiem krzyża nade mną.
Śnisz mi się spocona, chłonna i dobra. Ostatnie moje słowo…
16 listopada 2002 r.
ZBIEGŁY
Zbiegłem z harcerstwa. Zbiegłem przed awanturą
w domu. Zbiegłem przed czołgami stanu wojennego.
Zbiegłem z wierszy Miłosza i Herberta. Zbiegłem
od Różewicza i z „Medalionów” Nałkowskiej.
Zbiegłem Nowej Fali. Zbiegłem „bruLionowi”,
nie wymieniając nazwisk. I Ginsbergowi. Zbiegłem
ze zbiegów i gett poetyckich. Z okładek magazynów
i pism literackich. Zbiegłem z wystawy
Empik Megastore, gdzie książki rozkładają
jak kurwy, a każda krzyczy: weź mnie. Zbiegłem
od Armaniego i z najnowszego wydania Penthousa.
Jestem zbiegiem z Wronek i Strzelec Opolskich –
naszego Alcatraz i San Quentin. Zbiegłem z aresztów
przy Narutowicza i Teatralnej. Zbiegłem Ewie P. –
sędzi w czerni i asesor Gibaj – feministkom, jedynym
satanistom jakich znam. Zbiegłem patrolom
policyjnym, które chcą byśmy ja i moje wiersze
byli dla nich nieustającym spotkaniem autorskim.
Zbiegłem ich sukom, bo światłami gryzą w oczy,
kiedy piję niebezpieczna wodę mineralną „Ustronianka”.
Zbiegłem z bibliotek w Jaworznie i Mysłowicach – od moich
wierszy płoną serca i regały. I sądy. I prokuratury
Rzeczypospolitej. Zbiegłem z MacDonaldsa,
płacąc rachunek w krzakach, za siatką. Zbiegłem
z kościołów, gdzie codziennie krzyżują Chrystusa,
topią w occie i żółci, opluwając się nawzajem.
Zbiegłem opluty. Zbiegłem do żywego ciała,
od symboli. Zbiegłem od prostytutek i kochanek,
z pobojowiska po małżeństwie. Zbiegłem komornikom
i sprzed kolegium, gdzie wykroczeniem
jest miłość, miłość, miłość do syna, do Barnaby.
Zbiegłem z Liceum Prusa w Sosnowcu. Zbiegłem z Kalinowej,
z Jaworzna, z cuchnącego dworca w Katowicach. Zbiegłem
od Timajosa i ze Sparty, od hedonistów. Zbiegłem z Manifestu
Komunistycznego i kółka Towiańskiego. Zbiegłem
z Manifestu Lipcowego. Zbiegłem Soso i rabbi Glempowi.
Jaruzelskiemu i nowej europejskiej demokracji – opłotkami.
Jestem zbiegiem. Zbiegłem się w ścieg. W bliznę.
Zbiegłem z miejsc, gdzie mowa trawą, a marzy się
jedynie po grzybkach i szkoleniach. Zbiegłem akwizycji
i przed poborem do wojska. Zbiegłem sprzed sklepu
z alkoholem. Zbiegłem. Jestem zbiegiem. Jestem
zbiegiem. Jestem zbiegiem. Piszę wiersze. Zbiegam
ze wzgórza – na łąkę w dolinie, gdzie kwitną krokusy
i strumień od zawsze wypłakuje agaty. Zbiegam z Czortem,
psem, który zewsząd zbiega ze mną i wybiega z moich
wierszy do Ciebie. Zbiegam z Tobą na stawy i bagry.
Przytul mnie. Przytul zbiega. Przytul. Przytul nago.
Lola!
Lament, albo pustka przed Bożym Narodzeniem
(Ali i Barnabie)
1.
Bez miłości nie można żyć. Bez jedzenia nie można żyć.
Bez miłości, bez jedzenia nie można żyć. Bez miłości.
więc i bez jedzenia. Bez miłości więc i bez Ali nie.
Więc dlaczego jeść bez Ali? Dlaczego spożywać w
samotności? Dlaczego jeść – bez miłości? Dlaczego jeść–
udając że jem? Dlaczego jeść nie będąc kochanym?
Są moje urodziny – trzecie, czwarte, bez Ali – kiedy jem
bez miłości, bez smaku. Więc dlaczego by nie jeść?
Mam jeść bez smaku, po kawałku, żując bez chęci i prawdy?
– Bo prawda jest we wspólnym jedzeniu. Prawda jest
w miłości. Prawda jest we wspólnym posiłku.
2.
Moje urodziny – bez prawdy,
bez miłości, bez posiłku –
bo jest jedzenie, które nie posila.
Więc dlaczego jeść? Dlaczego by
nie jeść? Jedzenie – które nie
posila? Więc dlaczego by nie jeść?
Dlaczego jeść – znosząc post
bez nadziei? Dlaczego by nie post
– skoro bez miłości, bez jedzenia?
– Dokąd Ala przyjdzie
z miłością i posiłkiem.
z jedzeniem. Kiedy tak siąpi
nikomu nie chce się jeść.
To nie czas miłości i czas jedzenia –
grudzień kiedy śpią niedźwiedź i borsuk.
– Czas postu. Więc dlaczego by
nie jeść – skoro cztery lata
jem bez posilenia. Dlaczego by
nie jeść – dokąd Ala przyjdzie?
Nie poda – miłości i posiłku, posilenia
w jedzeniu. Nie jeść dokąd nie przyjdzie,
do Bożego Narodzenia w niej.
Nawet jeśliby nie przyszła.
Dlaczego jeść i dlaczego by
nie jeść? Do Bożego Narodzenia,
albo i dłużej. Dokąd… Był sierpień –
ślub, aż po jego wypełnienie.
3.
Poniżony – poniżam się
bardziej. Nie przystoi
spać tam, gdzie miejsce
dla dwojga. Nie przystoi
jeść samemu, więc śpię
obok i niżej. Nie przystoi
spać tam – gdzie miejsce
dla syna. Nie przystoi spać,
gdzie miejsce na poczęcie
– nie przystoi spać samemu.
Odsunięty – odsuwam się
jeszcze bardziej od
tych miejsc. Nie przystoi noc
niekochanym. Jak dzień
nie przystoi. Nie przystoi
jeść, nie przystoi spać,
nie przystoi ścielić.
Nie przystoi dzień, nie
przystoi noc – nie przystoi
radość niekochanym.
Poniżony – śpię tam,
gdzie nie przystoi kochanym.
Każdy kawałek podłogi
może być do spania.
4.
Są moje urodziny – będzie
Boże Narodzenie w Ali
kiedy przyjdzie do mnie.
Wierzę. Jak w to wierzyć,
kiedy i to nie przystoi
5.
Nie przystoi pisać, bo
nie przystoi metafora.
Nie przystoi piękno niekochanym.
Nie przystoją bunt i złość bez Ali.
Nie przystoją troska, walka.
Nie przystoją rymy
i werble.. Nie przystoją wysiłki
i ozdoby. Nic nie zdobi –
pozbawione miłości. Nawet płacz.
Po miłości – bez miłości się
nie płacze. Nie czeka.
Chyba że bez miłości, bez
jedzenia. Na Boże Narodzenie –
w niej.
6.
Nie przystoi wspominać
wielkich, ani małych.
Nikogo jeśli miłości nie ma.
Nie wspomina się jedzenia,
ani smaku miłości Żony. Nie przystoi
poprawiać wiersze. Bo nie przystoi
wyobraźnia bez miłości,
bez Ali. Nie przystoi muzyka,
ani brak muzyki. Nie przystoi bez Ali.
Nie przystoi ciepło – bez ciepła
miłości. Dlatego okna nie uszczelnione –
nie przystoi uszczelniać
bez miłości. – Jeść przy pustym stole.
– Sam stół nie przystoi – wyniesiony
nad podłogę. Uszczelniać
i zastawiać stół można na
Boże Narodzenie – w Ali,
kiedy przyjdzie. Nie przystoi
mieć potrzeby – kiedy nie ma
potrzeb bez miłości. Nie
przystoi jeść i myśleć
o jedzeniu, spaniu bez miłości.
7.
Jest jeden posiłek. Jest
jedna ręka – z której mogę
brać – nie przystoi
o tym myśleć. Myślenie
o niczym innym – jak o
niejedzeniu, nie kochaniu,
Bożym Narodzeniu – które
nastąpi kiedy przyjdzie Ala,
nie przystoi. Jest jeden
posiłek, który mogę jeść
– z jednej ręki. Jest jedno
Boże Narodzenie, które
nastąpi kiedy Ala przyjdzie.
Jest jedna miłość, która
zdobyć może – kiedy
przyjdzie. – Nie ma
Narodzenia, nie ma jedzenia
– bez przyjścia, bez posiłku,
danego z miłości.
Ropa wylewa się z ran
i kłamstwo brudzi każdy posiłek.
Ropa wylewa się z ran – niemożliwy
jest żaden posiłek. Aż przyjdzie Ala.
Aż przyjdzie Boże Narodzenie,
przyjdzie miłość, Ala przyniesie i da
z ręki jeść, spać.
WSPÓLNE FOTOGRAFIE
1.
Rozwieszam pieluchy. Pamiętam, jak
pierwszy raz poplamiliśmy z Alą
prześcieradło. Wypłukałem je i powiesiłem
na tym samym sznurze. Jacyś zdziwieni
sąsiedzi przyglądali się temu z drugiego
balkonu. – Było to w końcu nasze
wspólne zwycięstwo…
2.
Ala jest w drugim miesiącu połogu.
Teściowa ostrzega ją, by pilnowała
przede mną dziecko – bo podobno
mogę mu coś złego zrobić. „Wszyscy
mężczyźni tacy są” – paple, kiedy mnie
nie ma. Ala mówi mi o tym, a ja uspokajam
ją. Powtarzamy sobie, że to żart w złym
guście, nic takiego, ale już mamy czym
się martwić.
3.
Śniadanie. Modlę się nad talerzem
z manną. Ala próbuje przystawić Barnabę
do piersi. Mały tarmosi rączkami sutek
i odwraca buzię. Patrzę na nich,
a iskierka na mnie zerka. Chyba myślimy
o tym samym – jak zamienić się miejscami?
4.
Kiedy byliśmy w ciąży – Ala nosiła –
bała się, że pies będzie zazdrosny
o dziecko. Jednak odkąd podotykali
się nosami, Czort przynosi Barnabie
wszystkie zabawki wyrzucane z łóżeczka.
Pies prawie oszalał – na spacerach
przegania inne psy, które podejdą
za blisko i ogląda się za kobietami
z wózkami.
5.
Teściowie poszli sobie. Ala może
wreszcie połasić się. – Staje przede mną,
unosi koszulę i drażni sutkami moje usta
i nos. Piersi ma ciepłe i nabrzmiałe.
Zaczynam ssać, naśladując Barnabę.
Teraz rozchyla się i wsuwa moją dłoń
sobie między uda. Mruczy, przytula się
i głaszcze mnie po głowie. A ja ssię
i masuję. Codzienna przyjemność
ściągania resztek pokarmu – by jutro
nie było zastoin. Rytuał, który mógłby
wiecznie trwać.
6.
Ala karmi Barnabę leżąc na boku.
Kładę się z głową u jej pępka
i wsuwam między nich – powoli,
by nie przeszkadzać dziecku.
Przyglądam się, a potem przystawiam
do drugiej, wolnej piersi. Kiedy
Barnaba kończy, równo obdzielam
całusami tłusty policzek syna
i pomięty sutek Żony. Śmiejemy się –
Ala mówi, że czuje się z nami jak
wilczyca. Rzymu raczej nie założymy,
ale kto wie…
7.
Barnabę i mnie zafascynował księżyc.
Gapimy się w niego co wieczór
jak najęci. Ala twierdzi, że dużo go
w moich wierszach i martwi się.
8.
Do kiedy Ala karmiła tylko piersią,
oboje z Barnabą pachnieli tak samo.
Teraz Barnaba ma już swój zapach.
Ala mówi, że pachnie mną. Przeczę
i kręcę głową, a trochę jestem z tego
dumny. A na wszelki wypadek myjemy
się z dzieckiem dokładniej, bo też nie jestem
pewien o co Jej chodzi.
9.
Czytam książkę o historii Ameryki,
Ala gaworzy z Barnabą. Trudno się
skupić. Odkładam książkę i ze śmiechem
dołączam do nich. Mówię Ali, że łatwiej
byłoby Barnabie pogadać z jakimś małym Inką
i opowiedzieć wszystko, niż nam czytać.
– Ależ On się rozwija! A co z konkwistą? –
poważnieje Ala.
10.
ALA CZESZE PSA.
JA CZESZĘ ALĘ.
BARNABA ŚPI –
ISKA GWIAZDY.